Lubię tę drogę, jaką chyba każda książka musi przebyć, by dotrzeć do moich rąk. Nie inaczej było z tym tytułem.
Najpierw Mąż przeczytał o niej w jakiejś gazecie i poprosił mnie o sprawdzenie czy jest dostępna w naszej osiedlowej bibliotece. Była. Zarezerwowałam ją przez Internet, a następnego dnia odebrałam. W międzyczasie wujek Google pomógł mi w zapoznaniu się z jej tematyką.
Wczoraj wzięłam ją do ręki i nie mogłam się oderwać. Zatraciłam się całkowicie, nie zdając sobie absolutnie sprawy z upływającego czasu. Gdyby nie powrót Męża po pracy do domu, pewnie czytałabym ją dopóki bym nie usnęła. Skończyłam ją kilka chwil temu i na świeżo chciałam o niej wspomnieć.
O Janie Grzegorczyku nigdy nie słyszałam. Czytając jego biografię uśmiechałam się do siebie, gdyż pada w niej wiele nazwisk, które znam i które są mi bliskie. Cytat, pochodzący z jednego wiersza tego, który przepowiedział autorowi "Adieu" przyszłość literacką, był nawet mottem naszego zaproszenia na ślub cywilny.
Bohater powieści, tytułowy ksiądz Groser, wprowadził mnie w świat, którego nie znałam, a o którym jedynie czasami słyszałam. Mądrze napisana, jakże prostym i zrozumiałym językiem historia, a właściwie wplecionych kilka historii różnych księży, ukazuje zależności, układy i układziki, ale przede wszystkim jest niesamowicie plastycznym obrazem obaw, lęków, wątpliwości i uzależnień, jakie nie są obce duchowieństwu.
Dzięki treści "Adieu" zaczynam zupełnie inaczej patrzeć na księży. Nie tylko jak na pasterzy, ale również jak na zagubione owieczki. Ten, kto nosi sutannę, jest tylko człowiekiem. Lektura tej książki bardzo pomogła mi w zrozumieniu tej niby oczywistej prawdy.
Na koniec napiszę tylko, że życzyłabym sobie, aby takich "Groserów" było jak najwięcej w polskim kościele.